Korzystając z pięknej, marcowej pogody, otworzyłam drzwi salonu na Leonarda, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Słońce zaglądało do środka, w tle cicho grała muzyka. I nagle… widzę, jak do salonu wpada pies na smyczy!
Zatrzymał się tuż przy moim biurku, usiadł grzecznie i spojrzał na mnie, jakby czekał na swoją kolej.
Po chwili do drzwi wpadł zadyszany właściciel.
— Oj, przepraszam! Nawiał mi do pani — powiedział, śmiejąc się. — Siedziałem na ławce z telefonem i się zagapiłem.
— Proszę się nie martwić — odpowiedziałam z uśmiechem. — Bardzo lubię zwierzęta. Ale skoro już pies pana tu przyprowadził… może przy okazji okulary dla pana? Słoneczne? Korekcyjne?
— Nie, nie, ja mam dobre oczy. Ale mama ma jakieś do czytania.
— To zapraszam serdecznie, może znajdziemy coś wygodniejszego.
Pan się pożegnał i poszedł do domu. A kilkadziesiąt minut później zadzwonił telefon.
— Dzień dobry, czy to ten salon, do którego dziś wpadł mój syn… no, i pies?
— Tak, zgadza się! — roześmiałam się.
Pani przyszła tego samego dnia. Przymierzyła kilka oprawek, wybrała tę, w której czuła się najlepiej i zamówiła nowe okulary do czytania.
Morał: Czasem klienta do salonu może przyprowadzić… pies. I dobrze! Bo każda okazja jest dobra, żeby pomóc komuś widzieć lepiej — z uśmiechem i otwartymi drzwiami.
Renata S
Dodaj komentarz